Pierwszą i najważniejszą zasadą dobrego horroru, w mojej opinii, jest sprawienie, żeby odbiorca uwierzył w to, co chcemy mu pokazać.
Ogólnie w budowaniu świata przedstawionego opartego o motywy fantastyczne, jest takie coś, co nazywa się „zawieszeniem niewiary”, czyli odbiorca musi chcieć uwierzyć w nasz (inny niż ten za oknem) świat. Im bardziej to co chcemy pokazać jest odbiegające od rzeczywistości, tym trudniej. Zły twórca to taki, który sobie z tym zadaniem nie poradzi i wyjdą z tego mniej lub bardziej kuriozalne motywy (przykładem mogą być sequele StarWars).*
W horrorze to jest BARDZO trudne. Czemu? Masz przestraszyć odbiorcę czymś, co z jego perspektywy nie jest realne. Sugestia którą podasz musi być więc wystarczająco silna, żeby odbiorca uwierzył, że potwór (lub inna okoliczność) może naprawdę zaistnieć. Nawet w świecie fantastycznym, jak na przykład pokład statku „Nostromo”.
Ale tak generalnie, to zagrożenia są dwa: możesz albo nie doszacować (i wychodzi nuda), albo przekozaczyć (i masz komedię).
No więc kiedy robisz film o demonach i jeden z nich do kapłana (postaci już historycznej), Gabriela Amortha zwraca się:
– Słuchaj, mogę ci mówić „Gabe”? – a wszystko to czyni głosem tego gościa z „Man in black”, tego który był karaluchem z kosmosu i z podobną mimiką, to raczej wygląda na to, że robisz to źle i przekozaczyłeś.
Ale to najbardziej lajtowy przykład, bo w „Pope Exorcist” znalazł się wymiotujący w przekomiczny sposób (kojarzycie fontanny wymiotów ze „Strasznych Filmów”?) udawaną krwią, brodaty Jan Paweł II, diaboliczny plan jednego z władców piekieł, którego nie powstydziłoby się uniwersum Van Helsinga (mówię o tym fajnym filmie z wczesnych 2000, który jednak nie traktował się ZBYT poważnie, a i tak poważniej niż traktuje się „Egzorcysta Papieża”), rachityczny chłopiec o dziwnej mimice i w dodatku niemowa (co może pójść nie tak)… są też oczywiście źli ludzie u władzy w Watykanie (w sumie to akurat wydaje się prawdopodobne) i działającego od środka organizacji złego demona, oraz pełne rozbłysków i magicznych formuł pojedynki z demonami.
Wiecie, trochę chyba o tych egzorcyzmach wiem, napisałem książkę o opętaniach i… nie, nie oczekuję, że będą w filmie przedstawione tak, jak wyglądają naprawdę. Nie. Hollywood ma swoje prawidła. Ale ten kalejdoskop powykręcanych dziwacznie kobiet, lewitujących ludzi, złowrogich przeczuć papieża… tu nastąpi wtrącenie, bo wydawało mi się, że papież jest jednym z mistrzów Jedi, właśnie w ten sposób przedstawia się wiarę w tym filmie, jako rodzaj „mocy”, którą można skupić za pomocą potężnych dewocjonaliów. Dosłownie Amorth o tym mówi w filmie, że istnieją krzyże zwykłe i takie „potężniejsze”, swoją „moc” focusuje też przez specjalnie przygotowane przedmioty i wcale bym się nie zdziwił, gdyby wyjął z futerału srebrny miecz na demony.
Dla nieobeznanych – tak, istnieją dewocjonalia używane do egzorcyzmów – jak chociażby medalik świętego Benedykta, który znalazłem kiedyś w nawiedzonym domu na Kosocickiej – ale to nie jest tak, że to one są mniej lub bardziej potężne. To są rzeczy. To, co działa na demony to tylko i wyłącznie Bóg (AKA Jahwe, AKA jeden z Elohim #pdk). Przynajmniej jeśli o KK mówimy.
Ale wracając:
CYCKI! One też się oczywiście pojawiają. I lewitujący ludzie. I powykręcane nastolatki! I tajemnicze grobowce! Cały rozgardiasz jest zwyczajnie kuriozalny. Przekomiczny i na dłuższą metę nawet męczący (tak gdzieś po połowie filmu, do połowy to było nawet śmieszne).
To nie jest horror. Nie ma tu właściwie niczego, co mogłoby sprawić, że zacznę się bać. Rozpaczliwie szukałem miejsca w fabule tego filmu, w którym mógłbym zaczepić się swoją dobrą wolą (bo mniej więcej od połowy filmu tylko ona mnie ciągnęła ku końcowi) i zacząć wierzyć, że to co widzę na ekranie to jest nasza rzeczywistość, a nie kolejny film Marvela… no i nie znalazłem.
Ten film nawet koło horroru nie stał (możecie mówić, że to klasa B, ale sorry: ja chcę się na horrorze bać, czuć niepokój) – są demony, a jakże. I powykręcane twarze. Ale nie ma ani klimatu, ani nastroju, ani zawieszenia niewiary. To jest szopka. Żart. Niby gdzieś są jakieś motywy dramatyczne – wiecie, śmierć ojca rodziny, słabostki obu księży odprawiających egzorcyzm, jeden był zauroczony (stąd cycki, bo diabeł kusi, wiecie), drugi nosi w sobie winę, bo nie pomógł pewnej dziewczynie. Ale nawet to jest tylko wspomniane, na szybko, nie ma czasu, żeby się zakorzenić w odbiorcy. Wybrzmieć w fabule, która biegnie do finału w którym brakuje tylko tego, żeby zza jednego z filarów wyszedł Doktor Strange, albo wypadł Harry Potter i zaczął wywijać różdżką.
„Egzorcystę papieża” odradzam każdemu nie dlatego, że nie ma nic wspólnego z prawdziwymi egzorcyzmami czy też historią jako taką (i nawet nie próbuje). Odradzam, bo po prostu jest to film kuriozalny, który horrorem jest tylko z nazwy.
A polecam jako film klasy B lub nawet wysokobudżetowej klasy Z (samo w sobie kuriozum), w trakcie seansu śmiesznych filmów z motywami grozy.
—
* plusem jest to, że odbiorca WIE na co się pisze i chcąc uciec w fantasy nastawia się na przyjęcie prawideł świata, więc wykazuje się dobrą wolą. Jak spieprzysz coś takiego, no to pozdro.