PROBLEM Z KOŚCIOŁEM

Zarchiwizowane z 4 kwietnia 2019

Dzisiaj będzie bardziej osobiście.

Czasami czytam wpisy moich facebookowych znajomych, w których piszą o Kościele, czy też o tym, jak bardzo tego Kościoła nienawidzą. “Czarna mafia”, “Kler”, “Pedofile”, “Bandyci” – zło wcielone, normalnie. Organizacją, która pierze ludziom mózgi. Co więcej – Jak wierzysz, to od razu oznacza, że jesteś “członkiem mafii”, sama zaś wiara w cokolwiek oznacza z automatu wiarę we wszystko, co mówi Kościół.

Wyjaśnijmy sobie na początek jedną rzecz, OK? Wiara to nie jest religia. Wiara to głęboko intymna rzecz każdego człowieka. Nawet ateiści w coś wierzą, są wartości, w które przecież wierzy każdy normalny człowiek. Niestety, bardzo dużo ateistów słysząc słowo “wiara” ma na myśli również “religię”. Tymczasem religia to w moim rozumieniu system wierzeń. Kiedy wiara wypływa ze środka człowieka, religia jest czymś, co przychodzi z zewnątrz. Zawsze wyobrażałem sobie dobrego chrześcijanina jako człowieka, który umie idealnie balansować wiarę i religię, być takim “mostem”, gdzie te dwie koncepcje się spotykają.

Wracając do tematu – nie uważam się za chrześcijanina. Uważam się za osobę wyrosłą w tej tradycji i kulturze. A kultura chrześcijańska – czy tego ktoś chce czy nie – jest ściśle powiązana z kulturą naszej cywilizacji. Mylą się ci, którzy mówią, że to – podobnie jak kultura Islamska – coś obcego, co nas podbiło. Jasne – kultura Słowian, z której powinniśmy być dumni, nie była kulturą chrześcijańską. Jednak nasza “cywilizacja zachodu” wzrosła i wykiełkowała na kulturze chrześcijańskiej, która wszystko połączyła razem. Zwalczanie jej jest moim zdaniem wyrazem zaślepienia i niezrozumienia tego faktu. Ale to, że taka kultura czy tradycje występują, nie oznacza też wyrazu poddaństwa Kościołowi, czy państwa kościelnego.

Uważam się za teistę. Osobę wierzącą. Moje motywy wyjaśniałem już ostatnio, więc tutaj robił tego nie będę. Zaciekawiła mnie jednak i popchnęła do rozmyślań inna rzecz – to, że mam “problem z Kościołem” oznaczało dla wielu osób to, że Kościół jest w tej sytuacji winny. Że reaguję niechęcią na coś, co ten Kościół mi zrobił, lub robi i właśnie stąd wynika mój problem. Rozumiecie – postrzegam Kościół źle, sprzeciwiam się “mafii”.

Błąd.

Rozumiem, z czego bierze się takie myślenie. Po niesamowitym wzlocie, jaki Kościół zaliczył na przełomie tysiącleci (głównie za sprawą pontyfikatu Jana Pawła II), nadszedł upadek i gorzkie refleksje, kiedy okazało się, jak bardzo Kościół jest zdegenerowany, podzielony, słaby. Jakimś znakiem była już rezygnacja Benedykta XVI. Instytucję tę drążą grzechy – pedofilia, brak umiaru, gwałty, cudzołóstwo, zachłanność. Jakakolwiek krytyka prowadzi do histerii i syndromu oblężonej twierdzy. Problem jest nawet w tym, by uderzyć się w pierś, co każdy chrześcijanin powinien przecież umieć jako rzecz podstawową. Zgnilizna i zepsucie.

Pamiętam, jak bardzo wkurwiało mnie podejście, jakie wiele osób duchownych miało (i ma dalej) do Harry’ego Pottera. Do dziś pamiętam rozmowę z siostrą dyrektor mojego gimnazjum, która zagroziła mi, że jeśli będę czytał Pottera, to ona wyrzuci mnie ze szkoły, czy mszę (chyba u Św. Szczepana, jeśli dobrze pamiętam) na której ksiądz powiedział, że czytanie tych książek to grzech – upraszczając, bo tyrada anypotterowa i ogólnie – antyfantastyczna była długa. Nawet człowiek, który później został papieżem napisał o Potterze książkę (!), piętnując go jako siedlisko okultyzmu. Nie trzeba być ani pisarzem, ani czytelnikiem fantastyki, by wiedzieć, jak bardzo takie podejście jest pozbawione sensu i świadczące o ignorancji. Że nie wspomnę o niedawnym paleniu książek – w tym Pottera właśnie.

Nie dziwię się więc temu, że na hasło “Problem z Kościołem” ludzie myślą, że po prostu dołączyłem do grupy wkurwionych na tą instytucję. Dziwię się natomiast tym (a są tacy i w mojej rodzinie), którzy uważają, że osoba mająca problem z systemem religijnym jest osobą niewierzącą. Dziwię się i tym, którzy uważają, że wszyscy księża to pedofile. Albo i tym, którzy raz za razem atakują Kościół, jakby nie mieli nic innego do roboty.

Mój “Problem z Kościołem” wcale nie jest skierowany przeciwko Kościołowi. To JA mam problem. Albo nie tyle problem, co pewne przemyślenia. U podstaw – jasne – jest niechęć. Niechęć ta wywołana była przez zachowanie członków Kościoła, którzy chcieli wywierać na mnie presję, co mam czytać, a czego nie – a trzeba Wam wiedzieć, że jakiekolwiek próby wywarcia na mnie jakiejkolwiek presji kończą się, cóż, źle.
Kolejną rzeczą była – znów – presja ze strony części rodziny, próbującej zawlec mnie do Kościoła siłą, czy też (po raz kolejny), presja ze strony szkoły, która chciała mnie w tym kościele trzymać.

To było iskrą, która mnie i wielu innych młodych ludzi odepchnęła od Kościoła. Trudno mi jednak zrozumieć utrzymywanie tej iskry, ciągłe jej rozniecanie. To wszystko jest niemiłe – prawda, ale budowanie na tym sprzeciwu dla religii i niechęci jest moim zdaniem zwyczajnie głupie. To są zwyczajnie zbyt błahe rzeczy, nie mające znaczenia w ostatecznym rozrachunku. Powiem więcej – próba budowania całej skomplikowanej antykościelnej machiny na gniewie za jakieś krzywdy ze strony paru osób jest w moim odczuciu zwyczajnie dziecinna. To dzieci tupią nóżką i obrażają się na cały świat. Nawet nie dzieci – po prostu rozwydrzone bachory, reagujące fochem i płaczem, jeśli ktoś na nie krzywo spojrzy.

W moim przypadku zrozumiałem, że chodząc do Kościoła, będąc aktywnym chrześcijaninem, byłbym zwyczajnym hipokrytą. Jeśli widzę stwórcę (o koncepcji stwórcy pisałem ostatnio – tu odsyłam do tamtego wpisu) w innych ludziach, w nauce, w świecie naokoło – wszędzie, ale nie w obrzędach religijnych, to uczestnictwo w tych obrzędach byłoby z mojej strony przejawem totalnej hipokryzji. Rozumiem ludzi, którym to pomaga. Obrzęd. Modlitwa. Różaniec. Ale ja nie jestem taką osobą. Mnie to przeszkadza – oddala od wszelkich rozmyślań, poczucia wspólnoty, można powiedzieć – od Boga (czymkolwiek ten jest). Dogmat, nakaz, presja i mechaniczny obrządek, z tymi wszystkimi śpiewami – to wszystko mnie mierzi, zniechęca.

Mając jakieś 15 lat, złapałem się na tym, że dopiero wychodząc z Kościoła PO MSZY, zaczynam czuć wiarę. Wiarę, która nie miała zbyt wiele wspólnego z tym, co zostawiałem za plecami.
Moja wiara to był zachwyt nad pięknem świata, nad mądrością drugiej osoby, nad kreatywnością, nad złożonością kosmosu w skali mikro i makro. Wszędzie tam – oraz w ludziach wokół – widziałem Boga. W kościele i jego obrządkach – tylko ludzi. A ludzie mnie po prostu wkurwiali.

Kiedyś pewien dominikanin powiedział, że chrześcijanin powinien iść do kościoła kiedy mu się nie chce i kiedy tego nie rozumie, by coś ofiarować – swoje poświęcenie i swój smutek, niechęć, ale przemóc się – w ofierze. Jednym słowem – lekko się udręczyć. Dla Boga. To bardzo ładna i romantyczna myśl, ale kompletnie do mnie nie przemawia.

W poprzednim wpisie przyrównywałem widmo śmierci, w którym cały czas żyjemy do terroru. Tu zaś mamy udręczanie się jako ofiarę. Robienie coś wbrew sobie i temu, co czujemy.I zastanawiam się – dlaczego właśnie takiego Boga, który trzyma mnie w szachu, terrorze i umartwianiu się w ofierze, miałbym czcić?

I myślę, że wielu ateistów zadało sobie to samo pytanie, po czym stwierdziło, że nie wierzą w takiego Boga, odwróciło się od Kościoła i od wiary. I moim zdaniem to jest błąd.

Wracam tu do początku moich rozważań – Kościół i Wiara to nie jest jedno. Jeśli Bóg, jako świadoma istota, istnieje, to kompas moralny, instynkt będzie tym, co jest w pewnym sensie jego głosem. Tym najbardziej pierwotnym, na poziomie… instynktu i emocji właśnie. Religia i Kościół to coś, co obrosło wokół tego głosu – przez tysiąclecia reformowane, zmieniane i dostosowywane przez ludzi dla ludzi – mim zdaniem tu leży cały problem, że ten “Głos Boga” gdzieś się w tym wszystkim zgubił i zniekształcił. Jak kaseta, którą zbyt wiele razy odtworzysz i w końcu piosenka na niej zaczyna się to rozciągać, to skracać, desynchronizować.

Mój Bóg? Mój Bóg nie tkwi w obrządkach, umartwianiu się, robieniu czegoś wbrew sobie i swoim instynktom. Mojego “Boga” odnajduję w nauce, w skomplikowaniu świata, w wolnej myśli, miłości i pięknie ludzi naokoło. Znajduję go w swoim pisaniu, w pisaniu innych, w padającym śniegu za oknem, czy promieniach słońca, rozszczepianych przez pryzmat na kolory, które widzę i pasma, których dostrzec nie jestem w stanie. Tego Boga znajduję w przyjaciołach, z którymi rozmawiam i w znajomych, którzy się ze mną nie zgadzają, w żebraku, który siedzi na ulicy i jego komórkach i DNA w nich, mikrotubulach w jego mózgu, w których – być może – zachodzi świadomość. W jądrach słońc i wybuchach supernowych, w których tworzą się te same pierwiastki z których jestem zbudowany. W ogromie galaktyk i gwiazd, które widzę zadzierając głowę i tej maleńkiej niebieskiej kropce, na której wszyscy żyjemy. I w złożoności tego całego, rozciągającego się w nieskończoność mikro i makro świata, który działa na tych wszystkich płaszczyznach jak najdokładniejszy mechanizm, płynnie zamieniając miejscami chaos i spokój, przy czym jedno wynika z drugiego. TO jest mój Bóg. Nie obrzędy i mamrotanie formułek, nie zwlekanie się o siódmej rano do kościoła wbrew sobie, byleby się umęczyć i w ten sposób udowodnić swoje oddanie.

Moja wiara rozkwita, ale nie ma to zbyt wiele wspólnego z religią i Kościołem, których jednak będę bronił – bo to, co dla mnie jest elementem nieprzystającym, dla innych jest czymś, co daje wytchnienie i radość. I każdy ma prawo (albo nawet obowiązek) właśnie tego w swoim życiu szukać.

Leave a Comment

Skip to content