O nostalgii muzycznej

Przeglądam sobie właśnie swój dysk z zapisaną muzyką, niektóre kawałki puszczam pierwszy raz od lat, więc polecę Wam parę zespołów/wykonawców, niektóre oczywiste, ale… dla mnie #nostalgia.

ŁZY: i nie tylko “Narcyz” czy “Agnieszka”, bo to wszyscy znają, ale “Zabij się, zabij” czy “Aniele mój”, albo mocno depresyjne “Czy to grzech” o aborcji. “Opowiem wam jej historię” – o dziewczynie, która popełnia samobójstwo i ojcu, który ją gwałcił. Lata 90, takie tematy leciały w muzyce. No i “Anastazja jestem” – narracja dziewczyny która jest warzywem, przykutym do łóżka. “Błagam was, zlitujcie się i zabijcie mnie” – Mój Boże, jak mnie to waliło po łbie jak miałem naście lat.

Andrea Bocelli – Sogno. Ten album szczególnie mnie uspokajał i wprowadzał w trans. Bocelli ma coś w głosie takiego, że po prostu porywa Cię z ciała gdzieś dalej. Chociaż ja przy “Canto Della Terra” grałem sobie w TrackMania Nations, to myślami byłem zupełnie gdzieś indziej. Zupełnie, nawet sam nie wiem gdzie. Ale jak wjeżdżają smyczki, to kurwa, zawsze jestem bliski orgazmu (nie tak fizycznie, oczywiście) xD

“The fountain” Clinta Mensella: To akurat z filmu. Nawet nie oglądając tego dzieła można odlecieć w kosmos i inne światy, ta muzyka napawdę sprawia, że nie trzeba grzybków, żeby mieć haj. A jeśli widziałeś “źródło” – to wiesz o czym mówię.

Loreena Mckennit: pierwszy raz usłyszałem jej muzykę w… Morrowind. Ktoś zrobił moda z małym domkiem w okolicach Soltsheim i na poddaszu, kiedy się wchodziło, usłyszeć można było “All souls night”. Jeeeezuuuu, ależ mnie to wtedy wzięło. Nie wiedziałem kim ona jest, ale szukałem. To jeszcze czasy bez Shazama, więc zabrało mi to dwa tygodnie, nim na jakimś forum znalazłem odpowiedź. Ta kobieta każdą piosenką rzuca czary. To są zaklęcia, a ja jako odbiorca byłem zaklinany. Od tego czasu… od blisko 20 lat słucham z przerwami, ale słucham Loreeny Mckennit i jej zaklęć i rytuałów które odprawia na mojej duszy.

Lyriel – w szczególności Leverage. Wreszcie pojawił sie metal. Jest tutaj kawałek “Wenn die angel fallen”. Z doświadczenia powiem Wam – nie ma nic lepszego do przysłowiowego “cięcia się” po rozstaniu, niż raz za razem odtwarzanie tego. I wódka. I szlugi, najgorsze jakie znajdziecie. Ależ to rypie. Płaczesz, wymiotujesz, a rano jesteś jak nowo narodzony.

Yazoo: kiedy dopiero poznawałem muzykę, mając te 10-11, może 12 lat, mój starszy dał mi mp3 (512mb!) i wrzucił tam kawałki Yazoo. Zasypiałem przy “Anyone” i “Mr Blue” czy “Only you” – swoją drogą, myslałem wtedy, że to stare kawałki, a ten ostatni jest chyba z 99? A przynajmniej jego remaster jest. Ten który słuchałem. Trudno mi nazwać te uczucia, towarzyszące słuchaniu Yazoo – to ta nostalgia za czymś nieokreślonym, czego nawet nie pamiętasz. Czasami, w których nie żyłeś i życiami nie należącymi do ciebie.

Slumdog OST: Znowu z filmu. Jest tutaj, bo to kompletnie nie mój typ muzyki. W szczególności “O…Saya” – to nie ja. Ale kiedy tego słucham, to przenoszę się w kolorową, głośnią i pstrokatą kulturę, ludzi skąpanych promieniami słońca, którego ciepła tak nie lubię. Ta muzyka powinna mnie drażnić, a za każdym razem jak jej słucham, poddaję się jej rytmowi. Nie rozumiem tego.

Leave a Comment

Skip to content